.

.

wtorek, 27 września 2016

wprowadzka

A więc wprowadziłam się. Wczoraj dotachaliśmy z Żebrokiem moje graty, dziś po zaciętym boju z brudem, syfem, kurzem, pająkami, piecem i pierdolonym termostatem mogę śmiało stwierdzić, że odniosłam znaczące zwycięstwo. Z blatów wreszcie da się jeść. Z kibla, nie będąc skromna w sumie też. W zasadzie zaczęłam się cieszyć, że przyjechałam do Krakowa zanim znajomi zaczęli się wprowadzać, bo potrzebowałam tych dwóch dni dla siebie. Na uporządkowanie nie tylko mieszkania. Dziś za radą Byłej Dziewczyny Mojego Chłopaka postanowiłam trochę się powłóczyć po okolicy. No dobra, kłamię, tak naprawdę chciałam znaleźć biedronkę, żeby nie płacić za masło, mleko i jajka trzydziestu złotych jak to mają w zwyczaju żądać okoliczne małpki, spary i lewiatany. Ale celowo postanowiłam olać jakdojadę i googlemaps i z pj harvey w słuchawkach zdecydowałam pójść pieszo, kierując się moją niezawodną kobiecą intuicją. Na szczęście zgubiłam się. Za to odnalazłam mały targ gdzie sprzedaje się warzywa, winyle, starocie i masę fastfoodów. Zrozumiałam też dlaczego Kazimierz jest naprawdę wyjątkową dzielnicą, o czym niestety chyba nie do końca jestem w stanie opowiedzieć. Jak pewnie wiecie jest to stara dzielnica żydowska, ale też jedna z najbardziej hipsterskich dzielnic Krakowa. Więc spacerując między knajpami reklamującymi się koncertami muzyki żydowskiej na żywo, a tymi o nazwach takich jak "lokal", które kredowymi tablicami zapraszają na wyśmienite falafle z tofu, bajgle i 0,5 jakiegoś crafta za jedyne 17zł z okazji codziennych happy hours nie dało się jednak nie dostrzec czegoś większego co kryję się w tych ulicach i kamienicach za fasadą komercyjnego chłamu i turystycznych wycieczek rowerowych (serio mają tu coś takiego). Może to przez to, że słońce zachodzi coraz szybciej, a w powietrzu powoli zaczyna pachnieć jesień, może to przez muzykę, która zawsze dość mocno wpływa na moją percepcję, ale poczułam się niesamowicie pochłonięta otaczającą mnie rzeczywistością. Zajrzałam do synagogi. I do starego sklepu, gdzie z gramofonu kobieta paląca przy ladzie, z dziwnie włochatą czapką na głowie puszczała coś tak niesamowicie rzewnego, śpiewanego w jidysz, że wychodziłam  stamtąd ze łzami w oczach. Usiadłam w małym parku, gdzie trójka starszych panów żarliwie kłóciła się o najlepszy sposób na kiszenie kapusty. Oglądałam kłócącą się parę i gołębie walczące o chleb. I gdzieś między tymi wszystkimi wydarzeniami dotarło do mnie, że jest jeszcze sporo rzeczy, których muszę się o tym mieście nauczyć. A co najważniejsze. Znów mam słowa, że by się tymi rzeczami dzielić.